Arunia
patrzył za znikającym w oddali Lowkickiem targany mieszanymi uczuciami. Cała ta
historia nie dawała mu spokoju. Zagadnięty przy kolejnej kromce chleba bez
omasty o jego zadanie, Maćko stał się wyjątkowo powściągliwy w słowach. Wymamrotał
coś pod nosem o poszukiwaniach Mospana, ale nic więcej nie chciał powiedzieć:
—
Rozkazy z samej góry, Dziedzicu. Nieoficjalne, rozumiesz — dodał z dumą.
Nieoficjalne. Lowkick nie należał do najświetniejszych agentów
Gildii, ale do agentów jednak należał. Jeśli
chodziło tylko o eliminację bandyty, można było wysłać kogokolwiek ze szturmówki,
ba, nawet cały oddział. Paladynowicz zmrużył oczy. Nie chciało mu się
wierzyć, że ktoś z Gildii mógł powierzyć Lowkickowi misję większego kalibru. Na
to jednak wyglądało. Interesujące, ale i niepokojące. Czego Gildia mogła chcieć
od podrzędnej zbójeckiej bandy? Ludzi od brudnej roboty im przecież nie
brakowało, można to było załatwić w cywilnych ciuchach, jeśli chodziło o jakąś
prowokację. Tomasz Cornamusa nie takich specjalistów miał w swoim wydziale. Ale Lowkick?
Kiedy
Maćko zniknął wraz ze słońcem pomiędzy drzewami, Grafitowy Dziedzic westchnął
ciężko i zawrócił w stronę domu. Być może
trzeba będzie się temu przyjrzeć, popytać trochę po starych znajomych.
Sprawa była bardzo nietypowa, a jemu, pomimo upływu lat, sprawy Gildii nadal
leżały na sercu. W tym momencie miał jednak bardziej naglące zmartwienie.
Wszedł do chaty najciszej jak potrafił.
Sajmonella
oddychał miarowo, pogrążony w głębokim śnie. Arunia obserwował go przez chwilę,
upewniając się, że nie udaje. Usatysfakcjonowany, wyszedł bezszelestnie z
salonu, zamykając za sobą drzwi. W kredensie w kuchni miał jeszcze resztki bimbru
z pszenicy, na czarną godzinę. Usiadł na ziemi, twarzą w kierunku wejścia.
Pociągnął spory łyk. Pszenicówka przyjemnie koiła natrętne myśli, a po całym
dniu miał o czym myśleć. Wrócił wspomnieniami do wydarzeń tego poranka…
Byli
już po drugim pęcie swojskiej kiełbasy, kiedy usłyszeli krzyk dochodzący ze
stodoły. Ryk nawet. Wybiegli z domu w mgnieniu oka. Na spękanym klepisku boiska
leżał nieruchomo Sajmonella. Twarz miał koloru podnoszącej się mgły, na ustach
pozostałości piany. Jego ubranie było w strzępach, z rąk i nóg broczył krwią.
Brony leżały kilka metrów dalej, pęknięte na pół. Gdy ocucili go siarczystym
policzkiem, chłopak zaczął wierzgać resztkami sił, charcząc coś pod nosem
półprzytomnie, rzucając po pomieszczeniu oszalałe spojrzenia. Arunia nie zrozumiał
wszystkich słów, ale rozpoznał melodię języka — mowa półmroku z bagien Toab.
—
Ver damalav… — bełkotał Sajmonella słabnącym głosem. — ver… shens shemdeg
moval…
Złapali
go za ręce i nogi, próbując opanować miotające nim spazmy. Maćko starał się
uspokoić chłopaka, szeptając mu do ucha nieco nerwowym półgłosem:
—
Ciii… ciiicho, no już, oddychaj, Sajmonella, oddychaj… — Młodzieniec cisnął się
jeszcze kilka razy, po czym nagle znieruchomiał, wywrócił do góry oczami, a
białka zaszły mu szarą mgłą. Stary fajter rzucił Paladynowiczowi zaniepokojone spojrzenie.
— Arunia, co do…
—
Do domu — rzucił sucho Grafitowy Dziedzic, starając się opanować drżenie głosu.
— Natychmiast.
Arunia
pociągnął kolejny łyk pszenicznego bimbru. Taaak,
to był długi poranek. Przenieśli zesztywniałego Sajmonellę ze stodoły do
domu, rzucili na wysłużoną pryczę i zabrali się za opatrywanie ran. Paskudnie to
wyglądało. Ramiona i nogi poharatane o stalowe zęby bron czekała długa rekonwalescencja.
Całe ciało było posiniaczone, chłopak musiał szalenie miotać się po klepisku
zanim do niego dotarli. Grafitowy Dziedzic na całe szczęście pół piwnicy miał
zawalone różnego rodzaju maściami i medykamentami od leśnych ludzi. Od czasu pogryzienia
przez jadowitego Ixodesa w leki był akurat dobrze zaopatrzony. Owad co prawda
zdechł chwilę potem pod ciężkim butem Dziedzica, ale jad zdążył się już na
dobre zadomowić w stawach. W tamtym czasie bez naparów z ziół i mazideł jego
leśnych znajomych nie przespałby ani jednej nocy. Okazały się jak znalazł na
rany Sajmonelli.
Paladynowicz
opróżnił butelkę. Nic się nie trzymało kupy. Ver damalav, shens… jak to było… shemdeg moval? Dlaczego mieliby go
szukać? I po co? Odłożył puste już naczynie i przetarł oczy. Czas spać,
dzisiaj i tak już niczego nie wymyśli. Pomagając sobie rękami, podniósł się
niezdarnie z podłogi i nieco chwiejnym krokiem ruszył do sypialni.
ˑˑˑˑˑ
Sajmonella
nabierał powoli kolorów, choć nadal nie wracał jeszcze do świadomości. Arunia nie
wydawał się tym przesadnie zaniepokojony, doglądał tylko młodzieńca regularnie.
Widywał już ludzi nawiedzonych po raz pierwszy przez cienie Toabu. Powinno
minąć kilka dni, zanim chłopak się ocknie, potwornie głodny, prawdopodobnie nie
pamiętając w ogóle, lub tylko szczątkowo, co się stało. Lepiej, żeby nie pamiętał nic, przemknęło mu przez myśl.
W
międzyczasie Paladynowicz zabijał czas i wiewiórki. Na odludziu w najbliższej
okolicy Dziedzicówki siłą rzeczy niewiele się działo, był to jednak rewelacyjny
teren do treningu. Arunia był człowiekiem dokładnym i skupionym, cierpliwym, przyzwyczajonym
do niedogodności losu. Nie zapomniał niczego z fajterskiego szkolenia, choć od
jego odejścia z Gildii minęło już kilka lat. Nadal trenował regularnie i równie
zapamiętale co niegdyś. Starał się także wymyślać sobie nowe trudności, przekraczać
kolejne granice, aby być coraz lepszym we wszystkim, co robił — pociąg do
perfekcji był silniejszy od niego. Kiedy w okolicy brakowało już szerszeni,
które można by nadziać w locie na widły, gołymi rękami pomagał bobrom ociosywać pnie drzew, zmiatał orzechami
wiewiórki z drzew z odległości kilkudziesięciu metrów, ścigał się z wilkami,
siłował na łapy z niedźwiedziami i pływał na czas z łosiami.
Był
z naturą za pan brat, a odkąd zapędy jego serca pohamowała pewna młoda dama,
preferował czworonożne towarzystwo od ludzkiego. Słowem, przeżywał prawdziwie
złotą jesień życia, choć przyszła ona na niego nadspodziewanie wcześnie. Wyglądało
jednak na to, że choć usilnie starał się zapomnieć o przeszłości, ta
najwyraźniej nie zapomniała o nim. Co więcej, stała się znów nachalna jak
podteksty w powieściach Sajmara. Przeklęty
Lowkick, pomyślał dwa dni po wyjeździe Maćka, dopalając popołudniowego
papierosa na drewnianej ławeczce przed chatą. Było już tak statecznie.
ˑˑˑˑˑ
W
trzecią noc po wydarzeniach w stodole, Arunię obudziło łomotanie do drzwi
chałupy. Na zewnątrz lało jak z cebra, jednostajny szum deszczu niemal zagłuszył
kolejne uderzenia pięści o dębowe wrota. Paladynowicz poderwał się z siennika
jednym, płynnym ruchem. Na zewnątrz stał Lowkick.
—
Zabiłem go! Zabiłem! — Maćko wpadł do chaty jak przemoczony ptak, szlochając od
progu. Był tak rozdygotany, że Dziedzic postanowił tym razem machnąć ręką na
pozostawiony przez gościa błotny ślad, ciągnący się od wejścia w stronę kuchni.
Ten jeden raz. Nalał staremu fajterowi podwójnej herbaty, gdy ten opadł ciężko
za kuchennym stołem z twarzą ukrytą w dłoniach. Blask zapalonej świecy tańczył
z cieniami po kątach, nadając pomieszczeniu aurę zamkowego lochu. Maćko nagle
wyprostował się i ujął drżącymi dłońmi podany mu kubek.
—
No to co, że zabiłeś? Nie takie było twoje zadanie? — zaczął Arunia, z nieco
zaskoczonym wyrazem twarzy. — Lowkick, czego beczysz, kuźwa?!
—
Naszego zabiłem, rozumiesz?! Naszego! — Maćko utopił zasmarkaną twarz w kubku z
herbatą. Wypił wszystko jednym haustem. — Mospan to był agent Gildii!
Paladynowicz
zmarszczył brew i spojrzał na przyjaciela jakby ten był niespełna rozumu.
—
Nasz… — Lowkick rzucił okiem na drzwi pokoju, w którym spał Sajmonella i zniżył
głos, choć nadal nie mógł opanować jego drżenia. — Kazał mi zabić naszego! Ja
nic nie wiedziałem! Ja naprawdę… ja nie chciałem… ja…
—
Czekaj, czekaj, uspokój się — przerwał mu Arunia, starając się panować nad
tonem głosu. — Jesteś pewien, że był z Gildii? Kazali ci załatwić dezertera?
Przecież jest od tego cały zespół…
—
Nie dezertera, ja nie wiedziałem, on… — urwał, przełykając ostatnią łzę.
Lowkick zamknął oczy i wziął głęboki oddech. Po chwili odezwał się znowu, nieco
już spokojniej. — Wytropiłem go kilka kilometrów stąd, nad strumieniem. Jego
banda spała w chacie, jest tam taka stara rudera po smolarzach, pewnie znasz.
Paladynowicz
skinął głową w zamyśleniu. Kilka kilometrów
stąd? Tak blisko? W głowie począł układać mu się pewien zawoalowany jeszcze
scenariusz.
—
Obserwowałem chatę z zarośli, zastanawiałem się jak to ugryźć. Patrzę, a tu
Mospan we własnej osobie wychodzi w krzaki. — Maćko zająknął się, urywając na
chwilę. — Pomyślałem, lepszej okazji nie będzie, bardziej samego go nie znajdę.
No i ruszyłem. Zaszedłem go z boku, deszcz jeszcze nie zaczął padać. Wypadłem
na niego, przyłapując go… no… in flagranti.
Lowkick
dolał sobie herbaty. Żar świecy zdążył osuszyć już nieco jego ubranie, parujące
teraz jak ziemia po letniej mżawce. Arunia mimowolnie uśmiechnął się pod nosem
na myśl o minie bandyty.
—
Wycelowałem lepiej kuszę, zacząłem mu cicho recytować prawa, tak, żeby ci z
chaty na pewno nie usłyszeli — ciągnął dalej Lowkick. — Doszedłem może do
połowy zdania, a on, rozumiesz, rzucił się na mnie, tak jak stał. Ja… ja
dotychczas znałem takie akcje tylko z treningów, powinienem go obezwładnić, dać
w mordę czy coś… ale odruchowo nacisnąłem spust…
—
To nie miałeś go dopaść i wyeliminować? — wszedł mu w słowo Grafitowy Dziedzic.
—
No miałem, taki dał mi rozkaz, ale… — Maćko zawahał się. — Mospan nosił
charakterystyczny naszyjnik, pamiątka po kochanku czy coś. Rozpiąłem mu koszulę
na piersi, żeby go zerwać na dowód, a on… on miał nasze znamię. To był nasz człowiek!
—
Lowkick, wiesz, że to się kupy nie trzyma? — zaczął Paladynowicz. — Miałeś
zlikwidować aktywnego agenta? Przecież macie od tego specjalistów. Kto…
Arunia
przerwał w pół zdania. Na zewnątrz nadal padało, coś jednak zakłóciło
jednostajny rytm kropel, przykuło jego słuch. Maćko spojrzał na przyjaciela
szeroko otwartymi oczami.
—
Też to słyszałeś? Czy to nie nasz… — zaczął, odstawiając powoli kubek z
herbatą.
—
Chodu! — szepnął Paladynowicz, gwałtownym ruchem gasząc świecę. — Do spiżarni!
Rygwach
ze Świdnika zaklął pod nosem, przecierając zalewaną deszczem twarz. Od pół godziny
mókł z częścią swojego oddziału w zaroślach, czekając aż zwiadowcy wrócą z
resztą agentów. Ciągnęli za Lowkickiem do samej Dziedzicówki, ale po drodze
kilku żołnierzy pocięło się o linki pozawieszane między pniami drzew. Gdy dotarli
na miejsce, wysłał dwóch najszybszych tropicieli z powrotem — mniej
doświadczona część drużyny została tej nocy przy koniach, o kilka kilometrów
dalej. Rudowłosy kapitan ze Świdnika nie był zachwycony obrotem spraw, ale
nagłe straty w zespole musiały być uzupełnione, nawet żółtodziobami, nawet
ludźmi. W takiej akcji każda para rąk była na wagę złota. Zwłaszcza, że nie był
pewien, czy kusze w takim deszczu w ogóle wystrzelą. Pogoda zepsuła się nagle,
w bezpośredniej okolicy celu, choć prognozy wieszczów aury zapowiadały suchą
noc w całym regionie. Rygwach westchnął cicho. Co za noc.
W
izbie od frontu chaty, pewnie w kuchni, wciąż paliło się słabe światło świecy.
Kiedy zwiadowcy wrócili z resztą drużyny, kapitan ustawił zespół w szyku i
gestem dał sygnał do szturmu. Byli o kilka metrów od budynku, gdy któryś z
kaprali zahukał, naśladując puszczyka. Rygwach zamknął na moment oczy, wypuszczając
powietrze przez nos. Przed akcją wyraźnie nakazał nie wydawać komend sygnałowych.
Kurwa, kurwa, kurwa! — zaklął w
myślach, gdy światło świecy w chacie nagle zgasło. Gwizdnął przeciągle.
Pięciu
szturmowców podbiegło gęsiego do ściany przy drzwiach wejściowych. Stojąca na
czele dwójka zmiotła dębowe wrota taranem, następnych dwóch wpadło do środka budynku
niemal równocześnie, rozbiegając się na prawo i lewo z zarepetowanymi kuszami.
Pozostała trójka deptała im już po piętach, pozostawiwszy taran na zewnątrz.
Dwie pozostałe grupy otoczyły budynek i stodołę. Było podejrzanie cicho.
Rygwach wszedł do chaty.
Żołnierze
zorientowawszy się, że w środku nie ma żadnego z fajterów, odpalili pochodnie.
Świdnicki kapitan był człowiekiem, nie widział w ciemności tak dobrze jak
Curuxa, którymi dowodził. Na stole w kuchni dym z knota unosił się jeszcze nad
kubkiem niedopitej herbaty. Z pokoju obok żołnierze wynosili właśnie
nieprzytomnego młodzieńca. Rygwach odetchnął w duchu. Mieli przynajmniej
chłopaka.
—
Przeszukać porządnie chatę! Podłogi, ściany, meble — huknął. — Musi tu być
jakieś sekretne przejście, nie rozpłynęli się przecież w powietrzu! |